Starsi punkowie trzej nie porywają się już na potężne punk-opery, ale pewne zamiłowanie do monumentalizmu nadal im pozostało. Albumem "!Uno!" rozpoczynają więc swoistą trylogię, a przy okazji egzorcyzmują z siebie złe duchy dorosłości.
Green Day znów hałasuje jak na rock'n'rollowy tercet przystało. Jego nowej, dziewiątej płycie studyjnej przyświecają doskonale sprawdzone wzorce, wśród których prym zdają się wieść The Kinks, Cheap Trick i Ramones. To nawet nie tyle punk rock, co zawadiacki power pop z turbodoładowaniem i bezczelnym grymasem na twarzy. Billie Joe Armstrong z kumplami zapodają nam sporo "singalongowych" refrenów do pośpiewania (perełka "Stay the Night"), przypominają w jaki sposób sforsowali te kilkanaście lat temu drzwi na salony ("Let Yourself Go" - jak z pamiętnego longplaya "Dookie"), potrafią zabrzmieć toczka w toczkę niczym The Clash na "Give'em Enough Rope" ("Carpe Diem") czy nawet uderzyć w disco-punkowy dryg, zabrzmieć przy tym jak Talking Heads i wyemitować w przestrzeń rozbrajający komunikat: "Someone kill the DJ, shoot the fucker down" ("Kill the DJ").
W tekstach tym razem zero polityki, którą zastąpiły opowiastki obyczajowe, mniej lub bardziej zobowiązujące życiowe refleksje i wyznania godne małolatów ("Sweet 16"). Dziś największym wrogiem kalifornijskiej kamandy nie jest wszak George Bush ze swoją świtą zombies w garniturach, ale prozaiczne starzenie się. Panowie szukają jakiegoś remedium na wapnienie i najprawdopodobniej odnajdują je w ożywczych właściwościach trzech arogancko odegranych akordów, bo energii mógłby pozazdrościć im niejeden młodziak.